O nas
Nowe
Felietony
Artykuły
Kurier Święt.
Kronika 2018
Historia
Kalendarz
Galeria
Antyreklama
Kontakt
Polecamy
Forum
Archiwum
  
Historia »  relacje i wspomnienia » Marianna Czernikiewicz, Pozar Bodzentyna w 1917 r.
Treść artykułu:

Pożar Bodzentyna w 1917

Wspomina Marianna Czernikiewicz

 

Odwiedziliśmy jedną z najstarszych mieszkanek Bodzentyna Panią Mariannę Czernikiewicz, córka Romana Zygadlewicza i Stanisławy z Domańskich. Doskonała pamięć Pani Marianny sprawia, że  jest ona nieocenionym źródłem wiedzy nt. przeszłości miasta. Oto jeden z tragiczniejszych epizodów owej przeszłości zapisanych w pamięci p. M. Czernikiewicz.

(Red.)

 

Było to w czwartek 20 czerwca 1917 r. Poszłam rano do szkoły, która wtedy mieściła się przy ul. Kieleckiej (obecnie własność pana Romana Kwietniewskiego). Budynek szkoły był drewniany. W tym dniu był bardzo wielki upał, dlatego podczas długiej przerwy pobiegliśmy nad wodę do stawu Maciejskiego. Było tam bardzo wesoło. Nagle zauważyliśmy kłęby dymu i ognia, które powstały w wielu miejscach miasta naraz. Pobiegliśmy w kierunku szkoły, ale kiedy znaleźliśmy się w Pasiece, zobaczyłem bardzo dużo ludzi z krowami, psami i tobołkami. Kobiety uciekały z dziećmi i dobytkiem – pierzynami, wypchanymi workami, drobnym sprzętem, itp. Tłok był okropny. Pobiegłam pod prąd w kierunku domu - mamy i taty. Nagle ktoś podniósł mnie i poniósł w dół, na łąki. Przypomniałam sobie, że ojciec miał kupić siano pod Tarczkiem. Pobiegłam tam, ale ojca nie było. Nie wiem, w jaki sposób znalazłam się w Tarczku u pani Kostuchowej. Obserowałam stamtąd przerażający widok – całe miasto spowite było w ogniu.. Paliły się kościoły, dzwonnica i większość budynków. Pomyślałam sobie wtedy, że tak wyglądała pewnie Sodoma i Gomora. Płakałam ze strachu. Gdzie teraz pójść? Pani Kostuchowa ukroiła mi kromkę chleba z twarożkiem i utuliła. Chciałam wracać do rodziców i bałam się, że już ich nie zobaczę… Wreszcie odważyłam się i skierowałam kroki do cioci Izdebskiej, która mieszkała w Pasiece. Spotkałam u niej wuja Domańskiego, który chwycił mnie na ręce, przytulił, ucałował i powiedział: „Dziecko kochane, ty żyjesz! Cała rodzina cię szuka!” i okrężną drogą zaniósł mnie do domu, który dzięki Bogu nie spłonął. Wszyscy otoczyli mnie kołem, dotykali, cieszyli się.

Bodzentyn po pożarze przedstawiał makabryczny widok. Wypalone domy przy rynkach oraz dwa kościoły prawie bez dachów – to plon Austriaków, którzy wycofując się z miasta podpalili go. We własnej piwnicy spłonął pan Czernikiewicz, a na rynku jeden z Żydów, którego schorowanego wyniesiono najpierw z domu, a potem o nim zapomniano… Spłonęła także apteka przy Rynku Górnym (do niedawna w budynku tym była biblioteka). Sam aptekarz, pan Mierzejewski po utracie całego dobytku powiesił się na drzewie pod Tarczkiem. Wdowę po nim przygarnął mój ojciec, a potem schorowaną odwiózł do rodziny w Warszawie.

Po pożarze niejaki Frycz założył kasę zapomogowo – pożyczkową, z której korzystano przy odbudowie miasta.

Jak mówią, „nieszczęścia chodzą parami”, toteż po pożarze wybuchła epidemia tyfusu, która zdziesiątkowała mieszkańców Bodzentyna. Zmarł również wspomniany wcześniej felczer Frycz.

Niedługo potem założono w odbudowanym mieście Seminarium Nauczycielskie, do którego przez jakiś czas uczęszczałam

Marianna Czernikiewicz

Wspomnienia pochodzą z archiwalnego już wydania naszej gazety, z lutego 2001 r., a przypominamy je w 100 rocznicę tragicznego wydarzenia.

Załączone zdjęcie obrazu p. Fąfarskiego „Pożar Bodzentyna” pochodzi ze zbiorów J. Fabiańczuka.

powered by QuatroCMS